Warszawskie osiedle Rakowiec uchodzi dzisiaj, po latach architektonicznej degrengolady stołecznej tkanki miejskiej, za jedno z lepiej zaprojektowanych i najbardziej przyjaznych do życia blokowisk stolicy. Prostopadle poustawiane budynki poszukają słońca, które wytrwale skrywa przed nimi bujna roślinność. Z okien wyglądają ludzie ciekawi kolejnego przybysza, który przemyka osiedlem. Nie idę jednak dalej, gdyż jestem u celu. Badawcze spojrzenie zza firanki zapamiętuje moją nieznaną mu twarz, domofon odpowiada –Proszę na górę, już do Pana wychodzę. Idąc przestronną klatką schodową, niemal koliście otoczoną mieszkaniami, wyobrażam sobie jak dwa miesiące wcześniej, 5 lutego 2016 roku, tą samą klatką szli uroczyście z kwiatami urzędnicy Urzędu Dzielnicy Ochota. Tamtego dnia minęło dokładnie sto lat odkąd przyszła na świat nasza gospodyni pani Agata Karczmarczyk z domu Cudna.
Historia długiego i ciekawego życia pani Agaty właściwie zaczęła się jeszcze kilkadziesiąt lat przed jej narodzinami, w czasach galopującego postępu technicznego i dynamicznego rozwoju dużych ośrodków miejskich. W myśl pozytywistycznych ideałów młodzi zdolni ludzie z prowincji, nierzadko wspierani przez miejscowych mecenasów, ściągali do miast z nadzieją skończenia dobrej szkoły i znalezienia bardziej komfortowych warunków mieszkaniowych niż te w rodzinnych miejscowościach. Dynamiczny postęp technologiczny wdarł się właściwie w każde dziedziny życia. Dosięgnął nawet tak tradycyjnej, wydawać by się mogło, dziedziny jak ogrodnictwo. Warszawiacy zapragnęli w swoich ogrodach uprawiać także bardziej egzotyczne i efektowne gatunki roślin. Różnych prób ich adaptacji na polski grunt było w owych czasach sporo, niemniej niektóre z nich naprawdę się udały. Tak stało się na przykład w przypadku Ogrodu Pomologicznego, który ok. 1870 roku został przeniesiony z Marymontu na grunty tzw. folwarku świętokrzyskiego przy ulicy Leopoldyny (dzisiejsza Emilii Plater). Miał on za zadanie prowadzenie badań nad aklimatyzacją i hodowlą drzew i krzewów owocowych. Co za tym idzie, praca w tego rodzaju jednostce miała dla pracowników szczególny wymiar, gdyż dostarczała im niemal pionierskiej wiedzy na temat uprawy wszelkich owocowych gatunków roślin w trudnym polskim klimacie. Wiedza ta oczywiście mogła być swobodnie wykorzystana w uprawie tego typu roślin także poza granicami wielkich miast, a więc przede wszystkim na prowincji, modernizując tym samym tradycyjne polskie sadownictwo.
Wielkomiejskie obyczaje
Jednym z beneficjentów tego mechanizmu był młody ogrodnik Szczepan Cudny, który po pewnym okresie pracy w eksperymentalnym ogrodzie stwierdził, że wiedzę tę trzeba wykorzystać tworząc coś własnego. Tym sposobem założył kilka sadów w odległej 12 kilometrów od Pułtuska wsi Mory. Oprócz jabłek przywiózł ze sobą w tamte strony między innymi ówcześnie rzadką Białą Śliwę odporną ma mrozy i mało podatną na choroby. Po pewnym czasie, widząc obfite zbiory, w jego ślady poszli także okoliczni gospodarze, a wiedza zdobyta przez Szczepana pozwoliła mu zostać lokalnym autorytetem w dziedzinie sadownictwa. Pomimo życia na prowincji zachował wiele wielkomiejskich obyczajów. Agata zapamiętała dziadka jako starszego człowieka z piłą i drabiną, który chodził od drzewa do drzewa odpowiednio dbając o ich pielęgnację. Prenumerował Gazetę Świąteczną i potrafił dobrze sprzedawać uzyskiwane rokrocznie zbiory. W jednym z ogrodów sezonowo zamieszkali Żydzi, którzy kupowali cały zbiór jabłek, etapowo pakowali je w wiklinowe wyłożone słomą kosze i handlowali nimi w Serocku i Warszawie. Szczepan Cudny zmarł w 1929 roku i został pochowany w pobliskim Dzierżeninie.
Naturalnym jego następcą miał być jeden z synów, Jakub (1881-1918), który mieszkał wraz nim na gospodarstwie. Jakub ożenił się z Antoniną z Polaków (1895-1988), z którą miał jedną córkę, Agatę. Ten dobrze zapowiadający się scenariusz przerwała śmierć Jakuba na gruźlicę w 1918 roku. W ten sposób na gospodarstwie został tylko sędziwy Szczepan oraz wdowa z dwuletnim dzieckiem, brakowało zatem męskiej ręki, która w dłuższej perspektywie mogłaby zarządzać gospodarstwem. Naturalnym dla wszystkich członków rodziny i miejscowej społeczności było, że Antonina musi znaleźć drugiego, zaradnego w pracach gospodarskich męża. Ten cel udało się osiągnąć jednak tylko połowicznie. Po roku poznała bowiem przez znajomych bardzo eleganckiego (wąsy modelował bindą) wysokiego dobrze ubranego (bobrowy kołnierz, karakułowa czapka) mężczyznę, wdowca (portret jego pierwszej żony zawiesił na ścianie domu w Morach), z zawodu krawca Lucjana Kamera z Warszawy. Dwanaście lat starszy elegant tak mocno spodobał się Antoninie, że szybko wzięli ślub, a Lucjan w ślad za żoną przeprowadził się do jej gospodarstwa. Miał jednak tę osobliwą cechę, że nienawidził ani krawiectwa ani rolnictwa, uwielbiał się za to udzielać społecznie i towarzysko. Pracował między innymi w Kasie Stefczyka i zasiadła w sejmiku w Pułtusku. Jak wspomina pani Agata, był człowiekiem bardzo nerwowym, ale dobrym dla ludzi. W pracy na gospodarstwie pomagali wówczas służący zza Narwi, bowiem Narew uważana była za granicę między biednymi Kurpiami a bogatszą stroną pułtuską. Antonina i Lucjan mieli czworo dzieci – Krystynę (ur. 1919), Józefa (ur.1921), Barbarę (ur. 1924) i Stanisława (ur. 1926). Wszystkie czworo dzieci, łącznie ze swoim ojcem Lucjanem, zmarło w późniejszych latach na serce.
Kamer miał jeszcze dwie córki z pierwszego małżeństwa – starszą Klarę (1907-1994), która skończyła seminarium nauczycielskie w Radzyminie i młodszą Janinę (1910-1938), mieszkającą na pensji w Warszawie. Tuż przed wojną, po śmierci młodszej siostry (zmarła na białaczkę), Klara wyszła za jej męża Romana Jaszczaka (1906-1994), żeby zaopiekować się ich córką Małgorzatą. Jaszczak był wtedy kierownikiem szkoły w miejscowości Zdziwój nieopodal Przasnysza. Kiedy dołączyła do niego Klara zaczęła prowadzić tam teatr amatorski w miejscowej szkole. Agata uważała wówczas, że Klara niepotrzebnie się poświęca, bo było to małżeństwo bardziej z obowiązku niż z miłości.
Więzy między przyrodnimi siostrami zaczęły zacieśniać się już od samego początku. W młodości mieszkającymi w Warszawie córkami Kamera opiekowała się siostra ich matki, która wyszła za znanego warszawskiego szewca Edmunda Strusia (miał magazyn obuwia na Chmielnej 9). Dzięki temu obie córki Kamera były obyte kulturalnie, chodziły do teatru Qui pro Quo, bywały w eleganckim towarzystwie. Właśnie z rodziną Strusiów Agata była w 1936 roku na swojej pierwszej operetce „Dzwony z Corneville” Jeana Roberta Planguetta w Teatrze Wielkim. Ojczym, który odwiedzał wtedy Strusiów i córki Warszawie zawsze zabierał Agatę ze sobą. Podczas jednego z takich wyjazdów, kiedy miała 10 lat, kupił jej pierwszą „poważną” sukienkę w domu Braci Jabłkowskich. Dół sukienki był malinowy, a góra kremowa z wykładanym kołnierzem o kroju marynarskim w kolorze dołu. Dzięki rodzinie Strusiów i jej stosunkom towarzyskim Agata weszła w krąg kultury, która była dla niej dotychczas zupełnie niedostępna.
Prawdziwe pieścidełko
Z rodzinnej wsi Agata wyjechała już wieku 7 lat, kiedy rodzice oddali ją do trzyletniej szkoły przygotowawczej do szkoły średniej w Pułtusku prowadzonej przez panią Porczyńską. Co tydzień z wielką chęcią Agata wracała na niedzielę piechotą do domu. Wychodziła po lekcjach w sobotę, a w niedzielę wieczorem odwożono ją na autobus, który kursował pomiędzy Serockiem a Pułtuskiem. Przez pierwsze dwa lata mieszkała na stancji u pani Babichowej, szanowanej obywatelki Pułtuska (jej brat był księdzem), która mieszkała na ulicy Nadbrzeżnej. Kamienica wychodziła na dwie ulice, obok stała oficyna, którą właścicielka wynajmowała na stancję kilku dziewczynkom. Agata wówczas jeszcze bała się sama spać w ciemności, dlatego często pytała na głos dziewczynkę, z którą mieszkała, czy już śpi. Następnie na kolejne dwa lata zamieszkała na stancji u pani Markowskiej (po roku poszła do gimnazjum), która miała kamienicę w rynku niedaleko kaplicy św. Marii Magdaleny. Był tam ogródek, gdzie Agata bawiła się powycinanymi z fotografii zwierzętami. Oprócz niej były na tej stancji jeszcze trzy inne dziewczynki. Kolejną stancją była kamienica pani Zembrzuskiej, mieszcząca się też przy rynku, bliżej bazyliki (tam mieszkała z nią Janina Kamer, która kończyła szkołę średnią w Pułtusku). Kolejna jej stancja mieściła się u Pani Tatarkiewiczowej, rozwódki z dwójką dzieci, na ul. Kościuszki, naprzeciwko budynków gimnazjum. U niej Agata mieszkała około czterech lat do samej matury. Wraz z nią były tam jej przyrodnia siostra Krystyna Kamer oraz koleżanka z Gromina, Czesia Kościkówna.
Żeńskie 8-klasowe Gimnazjum im. Klaudyny Potockiej w Pułtusku, do którego wówczas chodziła, było jedną z trzech szkół średnich w tym mieście. Wyróżniało się wielką estymą, z jaką czciło swoją patronkę. Szkoła mieściła się w prywatnych budynkach przy ul. Kościuszki, a jej dyrektorką była pani Wyrzykowska. Ponieważ jednak za farą, za katedrą stały niegdyś używane przez księży kanonie, które przez lata popadły w ruinę, miasto postanowiło je odbudować i przenieść tam szkołę. Otwarcie nastąpiło w 1933 roku. Budynek robił na wszystkich duże wrażenie. Na schodach leżał czerwony dywan przymocowany metalowymi prętami, na półpiętrze wisiał wielki portret patronki szkoły, była oddzielna sala gimnastyczna, duża aula i prysznice. Wzdłuż korytarzy wisiały wycinanki kurpiowskie w eleganckich ramkach. Meble w gabinecie dyrektorki zrobione były z drzewa sosnowego i obite materiałem w kolorze nadnarwiańskich zieleni. Szkoła miała też nową dyrektorkę (od 1934 roku), panią Wandę Roguską (1885-1965), która wielką uwagę zwracała na estetykę, kulturę i według wspomnień pani Agaty, zrobiła ze szkoły prawdziwe pieścidełko (więcej na Link). Za wylanie atramentu na podłogę płaciło się 5 zł kary, co było wówczas znaczną sumą, bo można za to było kupić 5 kg kiełbasy. Szkołę odwiedzali ludzie kultury, pani Agata zapamiętała m.in. spotkanie ze śpiewaczką operową Wandą Wermińską. Maturę zdała w 1935 roku, ale swoją szkołę wspomina po dziś dzień z wielką estymą – Gimnazjum zostawiło na mojej umysłowości i osobowości bardzo duży ślad. Tam zetknęłam się z prawdziwą literaturą, dzięki wspaniałej polonistce Klarze Śleszyńskiej, która jeszcze w studenckiej czapce pierwszy raz przyszła do szkoły. Wyszła później za polonistę Stanisława Dąbrowskiego z męskiego gimnazjum im. Piotra Skargi. Po wojnie przenieśli się do Opola, gdzie on był dyrektorem Wyższej Szkoły Pedagogicznej.
Zakazany romans
Pewnego dnia, idąc przez Pułtusk, nieopodal przystanku autobusowego przy ulicy Warszawskiej, Agata niespodziewanie kątem oka spostrzegła niewysokiego mężczyznę o bystrych brązowych oczach. Pozornie nie było w tym nic wyjątkowego, wiedzieli się tylko przez chwilę, ale coś sprawiło, że zapamiętała jego spojrzenie na dłużej.
Po gimnazjum poszła do Państwowego Pedagogium im. Stanisława Konarskiego w Warszawie, dwuletniej szkoły pedagogicznej, która dawała uprawnienia nauczycielskie na poziomie dzisiejszego licencjatu. Mieściła się ona na Krakowskim Przedmieściu nieopodal klasztoru wizytek (kasztany stoją do dziś, sam budynek już nie istnieje). Tam zetknęła się z wieloma ówczesnymi naukowymi sławami. Na egzaminie wstępnym z literatury pytał ją Józef Zaremba, mąż pisarki Ewy Szelburg-Zarębiny. Później na jednym z egzaminów, znany socjolog prof. Stanisław Ossowski zapytał ją, jakie główne siły według Dygasińskiego rządzą światem? Agata nie potrafiła jednoznacznie odpowiedzieć, więc profesor kazał jej zapamiętać krótką odpowiedź – głód i chuć. –Wtedy to był dla mnie, młodej dziewczyny, duży szok, bo choć głód oczywiście był sprawą oczywistą, to o chuci nie rozmawiało się wtedy publicznie zbyt otwarcie. Oczywiście z perspektywy czasu przyznaję profesorowi absolutną rację. W czasach pobytu w pedagogium mieszkała u ciotki, siostry swojego ojczyma na ul. Nowowiejskiej. Specjalizację polonistyczną skończyła w 1937 roku i przez ponad pół roku była bez pracy, bo nigdzie w okolicach Pułtuska nie było wolnego etatu nauczycielskiego. Wtedy przyszedł jej z pomocą kolega poznany podczas nauki pedagogium. Franciszek Lewicki pochodził z Pilzna, był na specjalizacji polonistycznej trochę wyżej niż Agata. Po pedagogium poszedł pracować jako nauczyciel na wieś w okolice Makowa Mazowieckiego. Po roku przeniósł się do Szkoły Powszechnej nr 1 w Wyszkowie, gdzie uczył języka polskiego. Na wiosnę 1938 roku polecił Agatę do pracy w przedszkolu przytartacznym w Wyszkowie, a w lecie tego roku na koloniach zorganizowanych dla dzieci tartacznych w tartaku miejskim przez żonę dyrektora Wandę Glaserową. Agata była jedyną stałą opiekunką dzieci, często wychodziła z nimi nad Bug i na górkę za Latoszek. Nie było to dla niej całkowicie obce miasto. Zetknęła się już z nim podczas nauki w gimnazjum, kiedy dziewczęta z Pułtuska przyjechały do wyszkowskiego gimnazjum, mieszczącego się w parku nad Bugiem, na siatkarskie zawody międzyszkolne. Jego dyrektorem był wtedy Apolinary Rytel, którego Agata osobiście miała poznać jednak dopiero blisko 10 lat później.
Pewnego razu Lewicki przyprowadził na spotkanie z Agatą swojego kolegę, nauczyciela matematyki i fizyki z SP 2 (wcześniej uczył w Pułtusku), a ona od razu rozpoznała w nim brązowookiego mężczyznę, którego widziała kiedyś w Pułtusku. Nazywał się Władysław Karczmarczyk, ale mówiono na niego Feliks (tak miał na drugie imię). Tym sposobem ich życiowe drogi skrzyżowały się po raz drugi, tym razem na znacznie dłużej. W pewnym momencie znajomości Franciszek zorientował się, że Agata i Feliks mają romans. Zapowiedział się wtedy u niej z wizytą. Agata przeczuwając sprawę, zaprosiła też Feliksa i schował klucz od domu, gdyż obawiała się, że kiedy przyjdzie, będzie chciał za sobą zamknąć drzwi na klucz, by się z nią rozmówić bez świadków. Tak jak przewidywała, Franciszek wpadł z rewolwerem do mieszkania, chciał zamknąć drzwi, ale nie mógł nigdzie znaleźć klucza. Sprawa jednak dzięki Feliksowi skończyła się szczęśliwie. Lewicki niedługo potem wyjechał z Wyszkowa i Agata już nigdy więcej go nie spotkała. Nie próbował się z nią kontaktować przez długie lata. Dopiero niedawno okazało się dlaczego. Nazwisko porucznika Franciszka Lewickiego, nauczyciela, urodzonego 22 maja 1908 roku w Pilźnie figuruje w Kościele Garnizonowym Wojska Polskiego na jednej z tablic poświeconych polskim oficerom pomordowanym w Katyniu.
Na jesieni 1938 roku Agata została nauczycielką języka polskiego w swojej dawnej szkole przygotowawczej, pani Porczyńska już wówczas nie żyła, a dyrektorką był pani Marczenko. Pracowała tam do wybuchu wojny. Przez cały rok szkolny 1938/39 Agata odwiedzała Feliksa w Wyszkowie. Mieszkał wtedy na ul. Szkolnej w domu Wacława Pawłowskiego. Przyjeżdżała autobusem po południu w sobotę i wracała nim w poniedziałek rano. Z przystanku brała dorożkę i jechała prosto na ul. Kotlarską, gdzie mieściła się jej szkoła, dlatego ceniła to, że autobus był na ogół punktualny. Ten związek nie podobał się rodzinie Kamerów, a zwłaszcza Lucjanowi, gdyż Feliks był rozwodnikiem z dzieckiem. Większego znaczenia nie miał dla niego fakt, że to żona zostawiła Feliksa i wyprowadziła się pod Warszawę. Kilkuletni syn Jerzy pozostawał wówczas pod opieką dziadków Karczmarczyków w Pułtusku. Konflikt z ojczymem doprowadził do sytuacji, w której Agata coraz rzadziej odwiedzała rodzinne Mory.
Tygodnik Wyszkowiak Nr 38, 20 września 2016
Piotr,jestem Ci wdzięczna za ten wspaniały artykuł.Jako Wyszkowianka “z dziada pradziada” cenię (i doceniam!) i ze wzruszeniem czytam(i oglądam) WSZYSTKO co dotyczy mojego kochanego miasta…..Tacy Ludzie jak Ty powinni być “noszeni na rękach”!!! Szperasz,szukasz po Świecie i po…kątach wszystkiego, co może dotyczyć naszego miasta!!!!Serdecznie Cię pozdrawiam i życzę owocnych poszukiwań dla nas Wyszkowian i naszych potomnych.
Miło to czytać 🙂 W tej materii życzyłbym sobie i Nam wszystkim, by jak największej ilości z Nas starczyło determinacji choćby do przeszukania własnego domu 😉