Naszym dzisiejszym wywiadem otwieramy nową serię publikacji z cyklu „Historia jednego miejsca” pt. „Historia jednego osiedla”. Jego pierwsza odsłona będzie poświęcona jednemu z najmłodszych i jednocześnie najmniej znanych wyszkowskich osiedli, osiedlu Jaskółka, o którym opowie nam jeden z jego współtwórców, Karol Pękul.
Jak zawsze zaczęło się w barze?
Akurat nie, bo gdzieś na zwykłej drodze, ale też zaczęło się od prostej rozmowy. To było gdzieś w 1982 roku, bo formalnie obowiązywał jeszcze stan wojenny. Pewien przypadkowo napotkany rolnik z gminy Brańszczyk, który trudnił się również handlem końmi, zaczepił mnie, bo wiedział, iż zajmuję się stolarką, do której wówczas bardzo trudno było pozyskać dobre drewno. Opowiedział mi, że za Olsztynem w miejscowościach Wipsowo, Czerwonka i Jeziorany panuje plaga Brudnicy Mniszki, która zjada kolki drzew i przez nią schną całe połacie dorodnych świerków, których pnie mają po metrze średnicy. Leśnicy w celach zaradczych postanowili wyciąć w pień ogromny teren leśny, ale nie są w stanie zrobić tego sami w odpowiednim czasie, więc ogłosili, że można to drzewo kupić za pół ceny, pod warunkiem, że się je samemu zetnie, okoruje pnie, a gałęzie spali.
Duża robota jak dla jednego człowieka…
Dlatego zebrało się nas 12. Pytałem wszystkich, których znałem. Zdecydował się m.in. mój kolega z czasów szkolnych Zygmunt Sowa z Trzcianki, z którym przez rok razem mieszkaliśmy w internacie. Zebranie grupy wcale nie było łatwe, bo ludzie byli wówczas nieufni, wietrzyli jakiś podstęp, gadali, że drzewo jest uschnięte. W dodatku potrzebny był ktoś z samochodem dostawczym, musieliśmy też mieć dobry sprzęt do cięcia i co najważniejsze – odpowiednie umiejętności. Najpierw pojechaliśmy żukiem na rozpoznanie terenu, a potem wzięliśmy dwóch zawodowych pilarzy i pojechaliśmy na 3 tygodnie pod namioty do tego lasu. Teren musiał zostać wyczyszczony i gotowy do posadzenia nowych drzew. Wycięliśmy go tyle, że każdy z nas kupił po kilkadziesiąt m3 drzewa. To była już wczesna jesień 1982 roku.
Najtrudniejsze było jednak dopiero przed nami. Całe to ścięte drzewo trzeba było jakość przewieźć przez ponad 200 km. Mieliśmy na to różne pomysły, ale stanęło na tym, że 10 z nas zdecydowało się je przerzucić koleją, a 2 wieźć dłużycami samochodowymi. To były potężne drzewa, kloce, które miały po 18 m długości. Najtrudniejsze było przekonanie miejscowych kolejarzy, żebyśmy mogli wyciągnąć drzewo z lasu i składować u nich na bocznicy. Ile my się bezskutecznie najeździliśmy do tego Wipsowa. W końcu doradzono nam, żeby jechać do nich z dobrą wódką i pobiesiadować parę godzin. Padło na mnie i na kolegę, którego tożsamość zachowam do swojej wiadomości. Pojechaliśmy i „negocjowaliśmy” z tymi kolejarzami na nastawni do białego rana, dzięki czemu cel został osiągnięty.
Z wieloma perypetiami drzewo w grudniu dojechało do Dalekiego, skąd potem przez 3 tygodnie non stop woziliśmy je do prywatnego tartaku pana Kleszcza w Brańszczyku, bo ten w Dalekim ciął tylko drzewo państwowe. Kloce drzewa były tak wielkie, że jednorazowo na przyczepie mieścił się tylko jeden, a każdy z nas miał 35-40 takich kloców. To była, nawet jak na dzisiejsze warunki, niewyobrażalna ilość drzewa. Musieliśmy ją szybko przetransportować w obawie przed rozkradzeniem. Ponieważ drzewo transportowaliśmy na prowizorycznie przerobionych wozach, nieraz bywało, że kloc gdzieś na zakręcie nam się zsunął, a to była już zima.
A jak sobie poradzili Ci dwaj, którzy wieźli drzewo dłużycami zza Olsztyna?
Zygmunt Sowa wraz ze swoim szwagrem wieźli je do tartaku w Kornaciskach. Niestety przy wyładunku jednej z partii drzewa doszło do wypadku i Zygmunt został nim przygnieciony, ale to już jest opowieść na oddzielny temat.
Ale od drzewa do osiedla chyba jeszcze daleka droga?
Kiedy drzewo udało się już pociąć w tartaku, musiało ponad rok leżeć na przekładkach pod dachem, żeby przeschło. Tym sposobem każdy z nas miał drzewo na dom właściwie gotowe. Większość z nas wiązała swoje przyszłe losy z Wyszkowem, więc zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie będziemy mogli się pobudować. Oczywiście w wyszkowskim urzędzie zakomunikowano nam, że ze względów pożarowych nasz pomysł raczej się nie uda. Jednak metodą prób i błędów uzyskaliśmy informacje, iż moglibyśmy dostać zgodę na wybudowanie domów murowanych. Problem polegał jednak na tym, że nie mieliśmy dostatecznie dużo pieniędzy, by takie domy wybudować, ale za to mieliśmy drewno. Jednocześnie powiedziano nam, że najlepiej byłoby, gdybyśmy założyli spółdzielnie, bo to może popchnąć nieco sprawy do przodu. No więc, założyliśmy, Młodzieżową Spółdzielnię Budowy Domów Jednorodzinnych „Jaskółka”, to był bodajże maj 1985 roku.
Nie było to oczywiście takie łatwe, bo kilka osób się po drodze się wykruszyło i musieliśmy namawiać nowe, by z powrotem dojść do dwunastu członków. Kiedy już się to udało, wystąpiliśmy do miasta o wskazanie nam terenu działalności, oczywiście w ramach użytkowania wieczystego. Ja miałem znajomych w urzędzie i oni podpowiedzieli mi, że ciężar miasta będzie powoli przesuwał się w kierunku dzisiejszego osiedla Młodych (osiedle Polonez już powstało), że tam powstanie też szkoła i obiekty sportowe. Zatem najlepsza lokalizacją byłaby jakaś sąsiednia. Wskazano nam teren przed osiedlem Polonez względem miasta, który od Pułtuskiej oddzielał tzw. klin (o wątpliwej sławie), za którym były pola warzywne i rolne.
Byliście w pewnym sensie pionierami…
Kiedy geodeta przyszedł wyznaczać teren, to odstawialiśmy snopki z żytem. Popatrzyliśmy gdzie będziemy mieszkać, wypiliśmy szampana i na szczęście zbiliśmy butelkę o kamień, strasznie się wówczas z tego cieszyliśmy, wtedy budowa domu to było coś wyjątkowego. Zresztą jeśli chodzi o urodzajność, to były najlepsze pola w Wyszkowie. Właściciele zostali wywłaszczeni przez miasto na ważne cele społeczne, czyli w tym wypadku budownictwo jednorodzinne szeregowe. Tu nie było prądu, nie było wody. Swoją nazwą osiedle bezpośrednio nawiązywało do jaskółki, którą Zygmunt, jako pilot, nosił na mundurze, a poza tym miało być jaskółką zmian, zapowiedzią tego rodzaju indywidualnych inicjatyw w mieście.
To znaczy, że każdy budował dom jaki chciał?
Pomysł na architekturę domów z dużymi połaciami łamanych dachów wzięliśmy z Bystrzycy Kłodzkiej, w której trafiliśmy kiedyś na ulicę, gdzie stało obok siebie ponad 30 domów w tym stylu, fasady w równej linii, tak samo płoty, dachy kryte gontem. Jak tylko to zobaczyłem, do razu poprosiłem jednego z mieszkańców, żeby mi przysłał ksero projektu. Zrobił to. Niestety w Wyszkowie w urzędzie powiedziano mi, że ta architektura nie pasuje do naszego krajobrazu. Przekonywaliśmy ich jednak jakiś czas perswazji i z pewnymi zmianami, m.in. pokrycia dachu, bo trzeba było gont zastąpić blachą, udało się ten projekt przeforsować. Z czasem jednak każdy go sobie jakoś zmodernizował, te łamane dachy nie wszystkim się podobały.
Czyli były już poważne różnice zdań?
Jakoś się tam dogadaliśmy. Budowę zaczęliśmy chyba w 12 m.in. wraz Kaziem Gniado i Wojtkiem Rutkowskim. Jedną z najbardziej aktywnych osób w tym przedsięwzięciu był Zygmunt Sowa, gdyż był pilotem w stanie spoczynku i pracował na pół etatu w Bacutilu (odpowiadał tam za bezpieczeństwo wewnętrzne), w związku z czym miał więcej czasu.
Niestety muszę w tym miejscu wspomnieć trudny moment. To był początek lat 90., pamiętam, że w niedzielę przyjechałem do Wyszkowa spotkać się z Zygmuntem, bo mieliśmy omówić coś związanego z komitetem gazownictwa, który zawiązaliśmy na potrzeby osiedla. Dzień wcześniej Zygmunt miał być na miejskim spotkaniu w tej sprawie. Mieszkał wówczas w bloku w centrum Wyszkowa. Wysiadłem z autobusu na dworcu przy moście i zdążyłem dojść do pawilonu na Daszyńskiego, gdzie spotkałem jednego z kolegów, który zapytał mnie, czy nie wiem, kiedy jest pogrzeb Sowy. Spytałem się go – Jakiego Sowy? – To nie wiesz, Zygmunt nie żyje – No przecież ja idę do niego.
To był bardzo trudny moment, bo zmarł zupełnie niespodziewanie. Nie zdążył zamieszkać na budowanym przez siebie osiedlu, zamieszkała na nim jego rodzina. Był wiernym oddanym naszej idei kompanem, jego dom był w stylu, na który się umówiliśmy, ale po potem został przebudowany.
Tej wspólnej idei nie pomagała chyba sytuacja na rynku materiałów budowalnych?
Sytuacja na rynku faktycznie był dość ciężka, bo materiały były cały czas ściśle wydzielane. Zaczęliśmy sprzedawać drzewo, żeby mieć na nie pieniądze. Ja zostawiłem tyle drzewa, ile mi było trzeba do budynku murowanego. Byłem w specyficznej sytuacji życiowej, studia skończyłem w 1981, a broniłem się w 1983, bo w międzyczasie planowałem wyjazd do Niemiec, który przez stan wojenny nie doszedł do skutku. Dopiero w 1985 podjąłem pracę w CKU, więc przez dwa lata musiałem z czegoś żyć. W tym czasie z tego mojego drewna robiłem dla mieszkańców Warszawy różnego rodzaju wyposażenie na ich działki. Równolegle na półhektarowym polu moich rodziców zacząłem uprawiać tytoń.
Działkę w użytkowanie wieczyste dostałem w 1987 roku. Nie mieliśmy żadnych narzędzi typu wciągarki czy dźwigi, nie było też praktycznie żadnej możliwości ich wynajęcia. Niektórzy z nas wynajęli murarzy, ja natomiast budowałem dom sam metodą gospodarską. Materiały woziłem ciągnikiem, który mieliśmy z bratem na spółkę do naszych prac stolarskich. Jak trzeba było zalewać stropy, to wymyśliłem specyficzną konstrukcję. Pożyczyłem przyczepę z CKU, do niej przystawiałem pomost zbity z moich świerkowych bali, a na niej stał już drugi pomost, którym wjeżdżało się bezpośrednio na piętro. Wyglądało to tak, że nalewaliśmy do taczki betonu, ja ją pchałem, a mój pomocnik od przodu z góry ciągnął za jej kółko specjalnym długim pogrzebaczem. Było wtedy niesamowicie gorące lato, więc jak tego betonu się trochę z taczki ulało, to momentalnie wysychał i robiły się z niego grudki, więc trzeba było to cały czas zmiatać. Jednak raz ktoś zaspał ze zmieceniem i kiedy byłem na samej górze, noga mi pojechała i z ponad pięciu metrów leciałem głową w dół prosto na materiały budowlane, udało mi się jednak obrócić i z podkulonymi nogami szczęśliwie wylądowałem między pustakami, więc zupełnie nic mi się nie stało. Mój szwagier, który akurat nalewał beton z betoniarki do taczki, myślał, że już jest po mnie.
Od wakacji 1987 do zimy wylaliśmy ławy i podpiwniczenie do stanu zero, a w kolejnym roku przez wakacje i jesień wybudowałem ściany i dach. Okna zostały wstawione i dom prowizorycznie można już było zamknąć. Tak się umordowałem tą robotą, że przez kolejne dwa lata nie mogłem na ten dom patrzeć. Musiałem też dozbierać pieniądze na dalszą budowę, więc na pewien czas robota stanęła.
Mieszkaliśmy wtedy w Porębie, skąd dojeżdżałem do pracy w CKU, a po pracy przyjeżdżałem na budowę i robiłem ile mogłem. Oczywiście najwięcej nadrabiałem w wakacje i soboty, chociaż pracowałem wówczas także w szkole dla dorosłych, więc często i weekendy miałem zajęte.
Mogłeś spokojnie czekać aż gmina dociągnie media…
Ano właśnie. Budowanie kiedyś a dzisiaj to dwa różne światy. Dzisiaj są firmy budowalne, hurtownie z dużym asortymentem towaru, a kiedyś wszystko musieliśmy sami zorganizować. Dzisiaj jak się postawi dom, to występuje się o przyłącza i jak jest w okolicy infrastruktura, a w wielu miejscach już jest, to nie ma z tym większego problemu. Wtedy musieliśmy wszystko sobie wywalczyć, więc tak jak założyliśmy spółdzielnie, tak zaczęliśmy zakładać komitety budowy gazociągów itp. Nasze zaangażowanie finansowe sięgało wówczas kilkudziesięciu procent. Sami kupowaliśmy rury gdzieś w świętokrzyskim, bo tam znaleźliśmy zakład, który je robił i bezpośrednio od nich można je było taniej kupić. Każdy z nas miał zająć się tym, w czym był dobry. Społeczny Komitet budowy Wodociągów i kanalizacji założyliśmy w 1991 roku, ja byłem jego przewodniczącym, natomiast rok wcześniej powstał Społeczny Komitet Gazyfikacji. Najwięcej możliwości miał Zygmunt Sowa i Zdzisiu Trętowski, bo pracowali w Bacutilu, z czego Zdzisiu pracował w zaopatrzeniu, więc jeździł po całej Polsce i kupował różne rzeczy. Kiedy natomiast potrzebowaliśmy wody na budowę, to jeździliśmy po osiedlu Polonez i jej szukaliśmy. Prąd ciągnęliśmy ze słupa na klinie, który udostępniła nam energetyka i nawet zrobiła z niego specjalne zejście, ale najpierw musieliśmy dociągnąć kabel, którego trzeba było aż 150 metrów. W dodatku przebiegał on przez drogę, a my musieliśmy codziennie go zwijać, żeby nie został skradziony, więc codziennie kopaliśmy na niego specjalny rowek i przysypywaliśmy piaskiem. Pustaki natomiast trzeba było zwozić na bieżąco z Żytniej, gdzie były bezpieczne u naszego kolegi na posesji.
To były piękne czasy, bo my na to osiedle bardzo się cieszyliśmy. Kiedy nadchodził koniec tygodnia, to po robocie robiliśmy grilla na środku ulicy i wspólnie wyobrażaliśmy sobie jak to będziemy razem mieszkać. Jako pierwsza, na początku lat 90. powstała ul. Miła, dopiero później, w miarę rozrastania się osiedla, przybyła Miodowa. Miła przez pierwsze lata, kiedy nie była utwardzona, to było błoto po kolana. A akurat tak się złożyło, że wówczas w 1998 roku zostałem wicewojewodą i podejmowałem czasami w domu różnych ważnych gości. Trzeba było z wielkim wyczuciem operować gazem, bo jak się stanęło, to koniec. Jak miałem gdzieś iść piechotą, to zakładałem gumowce.
To co wówczas robiliśmy było dość pionierskie jeśli chodzi o zaangażowanie mieszkańców w budowę infrastruktury, zresztą wielu sądziło, że tego nie skończymy, ale nim ktokolwiek miał okazję się przekonać, że daliśmy radę, czasy się zmieniły i już nikt nie miał potrzeby tak działać.
I wtedy dała o sobie znać bliskość tzw. klina…
Dokładnie. Jakoś ok. 1992, 1993 zaczęły się walki ze złodziejami. Ze wszystkich ja chyba miałem z nimi największe problemy. Po uzbieraniu pieniędzy na wykończenie zacząłem szybko szykować dom, bo zależało mi na wczesnym wprowadzeniu się. Okradano mnie systematycznie, gdyż mieszkałem wówczas w Porębie i niektóre rzeczy zostawiałem w budowanym domu. Zaczęły mi ginąć różne sprzęty, a to wiertarka, a to jakaś maszyna do cięcia, a miałem tutaj prawie cały warsztat do obróbki drewna, bo akurat wtedy była taka moda, że wszystko robiło się w drzewie, a ja w dodatku drzewa maiłem jeszcze sporo. Z tych świerków zrobiłem elementy konstrukcyjne, a dąb na okna i parapety kupiłem w Skuszewie. Był mi ono potrzebne do wykończenia domu, bo bawiłem się trochę w stolarstwo, byłam nawet zarejestrowany na kartę podatkową, dzięki czemu będąc nauczycielem, mogłem świadczyć usługi stolarskie, z wyjątkiem wyrobu trumien.
Któregoś dnia wracam po pracy do domu, patrzę, a tu wyłamane drzwi z tarasu do kuchni. Oczywiście nie było wiertarek. Kradli po prostu to, co się sprzedawało. O dziwo to jakoś znosiłem. Miara przebrała się, kiedy ukradli mi pół koziołka szkła, z którego robiłem ludziom okna. Żeby ukraść tyle szkła musieli być przygotowani, a skoro już się przygotowywali, to raczej nie po to, żeby ukraść tylko połowę, stąd stwierdziłem, że ktoś ich wypłoszył i pewnie będą chcieli wrócić po resztę.
Pamiętam, że jak to zobaczyłem, to zabiłem wyłamane drzwi, pojechałem do domu i wymontowałem trzonek od wideł, bo to było porządne drzewo i wiedziałem, że się nie złamie. Zjadłem kolację, trochę poczekałem i ok. 23 zaparkowałem samochód na osiedlu Polonez. Naprzeciwko mojego domu stała rudera bez okien, schowałem się w niej i czekałem aż przyjdą. Czekałem do godziny 4 rano, zmarzłem jak nie wiem, a oni nie przyszli. Wsiadłem do samochodu taki zmarznięty i pojechałem do domu. Po drodze zatrzymała mnie jednak policja i zapytali mnie skąd ja jadę. W tych policjantach rozpoznałem dwóch moich słuchaczy z CKU, więc im odpowiedziałem, że robię to, czego wy nie robicie i walczę ze złodziejami, którzy mnie okradają. Oni tak popatrzyli na siebie – No to my Panu pomożemy.
I pomogli?
I to jak. Oczywiście tego samego dnia znów coś mi skradziono, więc już nie czkaliśmy tylko najbliższej nocy zaczailiśmy się w domu, który budowano na przeciwko mojego. Pamiętam, że czekaliśmy dosyć długo i była 4.15, kiedy zobaczyliśmy trzech gości idących od końca ulicy. Szli wolno, rozglądali się, doszli do mojego domu, zaszli go od tyłu i po chwili usłyszeliśmy odgłosy włamania. Zabiegliśmy ich z obu stron. Oni szybko się rozpierzchli, ale udało nam się jednego chwycić, gdy zeskakiwał z tarasu i przykuliśmy go kajdankami do zbrojenia budynku. Jeden z policjantów wyjął w międzyczasie pistolet, ale tak mu się ręce trzęsły, że on wystrzelił jak go chował. Złodziej strasznie się wystraszył i krzyknął – Matko boska, strzelają. Następnie weszliśmy do domu, bo wiedzieliśmy, że jeden z nich ukrył się w środku. Przeszukaliśmy cały domu i nikogo w nim nie było, był za to otwarty właz na dach. Wyszliśmy na zewnątrz, wszędzie było jeszcze ciemno, więc świeciliśmy latarkami. Ja świecę na schody domu sąsiada, a pod nimi spod sterty foliowych worków wystaje kawałek skórzanej kurtki. W ten sposób złapaliśmy dwóch, bo trzeci niestety gdzieś uciekł.
Potem przyszedł czas rozpraw sądowych. Sądzili ich razem i obaj odpowiadali z wolnej stopy, więc grali na zwłokę i sprawa się trochę odwlekała, bo jak przyszedł jeden, to nie było drugiego i odwrotnie. Ja natomiast chodziłem na wszystkie rozprawy, przez co musiałem się zwalniać z pracy, więc zaczęło mnie to denerwować. Oczywiście na każdą rozprawę przychodzili ich koledzy, głównie takie łebki po 18 lat i straszyli mnie, że mnie spalą. Na początku to ignorowałem, ale z czasem zaczęło mnie to na tyle denerwować, że po którejś rozprawie dogoniłem ich przy sklepiku obok ogólniaka i mówię do tego złodzieja – Słuchaj kolego, spieprzyłeś robotę, bo dałeś się złapać. Ja jestem właścicielem, więc ja mam pilnować i swoją robotę wykonałem. Co zrobi sąd mnie guzik obchodzi, ja swoje zrobiłem. Nie straszcie mnie więcej i nie wracajcie więcej na Miłą. A on na mnie spojrzał i podał mi rękę mówiąc – Masz faktycznoność. Kiedyś na jakimś szkoleniu z psychologiem, profesorem Nęckim, on zapytał o różne ciekawe powiedzenia i jak wtedy mu to powtórzyłem, to aż zapisał.
Finał był taki, że obaj poszli do więzienia na dwa lata, bo to byli recydywiści, jeden z nich w sumie nazbierał chyba 18 lat odsiadki. Zresztą obu ich czasami spotykam na mieście. Na początku myślałem, że mogę mieć z ich strony jakieś problemy. Nawet pamiętam, że kiedyś, zaraz po tym jak wyszli, szedłem z żoną i małymi córkami do kościoła i widzimy, że jeden z nich idzie z naprzeciwka. Mówię do żony – Zobacz, wypuścili naszego złodzieja, a ona na to – No to teraz zobaczysz. My się z nim mijamy, a on do mnie – Dzień dobry.
Czyli happy end?
Nie tak szybko. Na tym problemy się nie skończyły. Gdzieś po roku mieszkania, oglądałem sobie telewizję, godzina 23.30, lato, ja w krótkich spodenkach na bosaka, żona już poszła spać. I nagle słyszę jak coś szeleści w piwnicy. Podchodzę na palcach do drzwi, przystawiam do nich ucho i słyszę jak się naradzają w jaki sposób otworzyć zamek. Wtedy przypomniałem sobie, że wymieniałem okienka do piwnicy i nie zdążyłem jeszcze założyć krat. Wycofałem się i akurat żona wyszła z sypialni, więc jej mówię, że mamy złodziei, niech ucieka do sąsiada, a ja ich złapię, ale się zaparła, że nie ma mowy, więc zadzwoniłem po cichu na policję, podałem tylko imię nazwisko i adres, byli w ciągu 3 minut. Wpadliśmy do piwnicy, ale i tym razem sukces nie był pełen, bo złodzieje jakby rozpłynęli się w powietrzu. Dopiero po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy jednego ukrytego w kanale w garażu. Spisywali z nim protokół do 5 rano, okazało się, że był poszukiwany listem gończym. Po tym zdarzeniu wystąpiłem o pozwolenie na broń i nawet je dostałem, ale jej nigdy nie kupiłem, bo nie chciałem, żeby była mi potrzebna.
Został jeszcze ktoś z pierwotnej paczki?
Cztery rodziny. Z dawnych czasów została mi dębina na oknach i parapetach, pierwotną architekturę rodem z Bystrzycy mają tylko trzy domy, reszta zmieniała się wraz z aktualnie panującą modą. Jak na to teraz patrzę, to trochę mi szkoda. Zrobiła się z tego straszna kaszana, a to miała być piękna ulica. Czas wolnej Polskiej niestety pomieszał niektórym ludziom w głowach i zapomnieli o tych dobrych pionierskich latach.
Wywiad ukazał się w numerze 52 tygodnika Wyszkowiak z 30 grudnia 2019 roku.